Dziś rano zwinąłem jakiejś wilczycy amulet. Biedulka, zorientowała się że czegoś jej brakuje dopiero PO fakcie...
Okazało się, że to ta nowa, Lili. Chciała mi złoić skórę za kradzież jej własności (niech się, kurde, przyzwyczaja, bo będzie tego więcej), ale chyba zadziałał mój urok osobisty i skończyło się tylko drobnym "upomnieniem". ;)
A tak swoją drogą - nie było mnie przez ostatnie kilka dni. Włóczyłem się po górach, próbując okraść smoka, co jest zapewne próbą samobójczą, ale co poradzić, jestem jaki jestem.
Nie to, że chcę się przechwalać (choć przyznaję, lubię się przechwalać), ale, mówiąc w skrócie, udało mi się zwinąć kilka błyskotek z jaskini jednego gada (coś mi się widzi, że nawet się nie skapnął). Po jakimś czasie uznałem jednak, że tu, w lesie, nie będą mi do niczego potrzebne (chyba że znajdzie się tu jakiś jubiler, w co śmiem wątpić), wyrzuciłem je więc kilka kilometrów od siedziby ich poprzedniego właściciela. Niech sobie znajdzie, nie będę mu tego podtykać pod nos.
Wracając z kilkudniowej wycieczki, natknąłem się na Eddis.
-Siemasz, bestio! - krzyknąłem do niej. - Podwieziesz mnie na tereny watahy?
Wylądowała tuż obok mnie, omal nie zwalając mnie z nóg.
-Wsiadaj - powiedziała, uginając łapę, żeby było mi prościej. Zmieniłem się w człowieka i wdrapałem na jej grzbiet. Usadowiłem się wygodnie i złapałem mocno najbliższego grzebienia na jej szyi. Smoczyca skoczyła w górę. Zimny wiatr uderzył mnie w twarz. Czułem pod sobą poruszające się mięśnie Eddis. Delikatne membrany jej skrzydeł biły powietrze, unosząc nas coraz wyżej i wyżej.
Lot był wspaniały, ale za krótki. Po kilku minutach mój żywy transport obniżył lot i w końcu wylądował na środku niewielkiej polany, niedaleko wodopoju. Poklepałem samicę po szyi, dziękując za podwózkę, i zsunąłem się na ziemię. Eddis odleciała, a ja odwróciłem się i zobaczyłem...
<No, kogo zobaczyłem?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz